poniedziałek, 29 października 2012

People are nice. Sometimes / Ludzie są mili. Czasami

"Często się zdarza, że dopiero przyszłość pokazuje nam, ile coś było warte."
Kafka nad morzem -Haruki Murakami
Dopadł mnie w okolicach Hammersmith Bridge. Nie wiem kim był i jak ma na imię. A szkoda, bo chętnie bym się z nim skontaktował i podziękował za to co zrobił.

Czasami miewam takie dni, kiedy czuję, że nie powinno wychodzić się z domu. Są dni kiedy patrzę za okno i wiem, że nadchodzący trening nie będzie fajny. Wczoraj właśnie tak było.

Od rana czułem się"rozbity". W drodze do pracy już wiedziałem, że zimno przygna klientów i nie będzie to jedna z tych "leniwych niedziel". Jednocześnie miałem nadzieję, że pogoda się poprawi i podczas wpisanego w mój plan treningowy biegania nie będzie tak wiało. 

Te kilka godzin w firmie było takie jak się spodziewałem, dużo klientów i milion pytań o świąteczną promocję. Ale nie było tragedii, nawet chwilę wcześniej udało się wyrwać. Niemniej potrzebowałem odreagować, więc zaraz po powrocie wskoczyłem w lycrę i termoaktywną koszulkę i poszedłem zrealizować założenia sportowe mające pomóc mi jak najlepiej wystartować w biegu
W okolicach 5 kilometra zaczęło się biec źle. Tak się złożyło, że było to na wysokości Hammersmith, tak więc skorzystałem okazji do przebiegnięcia na drugą stronę rzeki. 

I właśnie wtedy mnie doszedł. 


Wyglądał niepozornie. Niski, w pomarańczowej czapce z daszkiem i takiej też koszulce. Tyle udało mi się zapamiętać. Biegł w tym samym kierunku co ja, więc kulturalnie zrobiłem mu miejsce, żeby mógł mnie minąć. W końcu biegam na tyle szybko, że nie powinien mieć z tym problemu, szczególnie w momencie gdy nogi wydają się jak z ołowiu i odzywa się skurcz w lewej łydce. 

Przyczepił się! Przyczepił się i nie chce odpuścić. Na złość chyba, żeby mi dokuczać i pokazać, że on, starszy o dobre 25 lat, może biec szybciej niż ja. A jak jeszcze powiedział coś o tym, że widzi jak się borykam, to szlag jasny mnie trafił. Zwyczajnie przyśpieszyłem, pomyślałem, że może nie da rady. Niestety 5 minut później nadal biegliśmy ramię w ramię, z tą różnicą, że zaczęliśmy rozmawiać. O niczym szczególnym. Ot, czy biegniemy w jakimś biegu w najbliższym czasie, jakimi trasami biegamy w okolicy i że niewybetonowane ścieżki są super. Szczególnie te w Richmond Park. Ani się obejrzeliśmy, a on odbijał w Putney High Street, a ja biegłem dalej do siebie. I o dziwo biegliśmy szybko, a na końcu to on mi podziękował za podholowanie go na trasie. 

Dopiero w domu uświadomiłem sobie ważną rzecz. Mianowicie, gdyby nie on, to zwyczajnie bym się nie zmobilizował, nie zagryzł zębów i pobiegł tak, by wypełnić zmieścić się w narzuconych przez trening normach czasowych. Jest to o tyle ważne, że przecież nie musiał tego zrobić. Widząc jak bardzo się wlokę, mógł mnie zwyczajnie ominąć i biec dalej. A jednak dostosował swój bieg do mnie i bez słów zaoferował pomoc. Pomoc w postaci towarzystwa i wsparcia, którego czasem na trasie brakuje. Gdy dodam do tego fakt, że w trakcie rozmowy przyznał się do tego, że woli biegać samemu, to już w ogóle tak jakoś fajniej się robi na myśl, że rzeczywiście, chciał pomóc. 

I właśnie za to bym mu podziękował gdybym miał do niego namiary. Bo nagle okazało się, że wśród całej tej szarości. Biegaczy, przechodniów i rowerzystów skupionych wyłącznie na sobie znalazła się osoba zwyczajnie miła.

Dlatego czasami, jeżeli nie robicie życiówki, lub nie biegacie interwałów zastanówcie się, czy osoba, którą macie wyprzedzać nie jest na granicy kryzysu. Może warto przez kilka minut pobiec razem i wymienić 2-3 zdania? Albo po prostu biec obok siebie. Bo cisza czasem też jest fajna.

środa, 24 października 2012

Why I'm growing moustache? / Po co zapuszczam wąsy?


Co roku w Polsce na raka prostaty umiera ok 4 tysięcy mężczyzn. W UK w 2010 roku liczba ta przekroczyła 10 tysięcy. Zaraz po raku płuc jest to najpopularniejszy nowotwór w Wielkiej Brytanii u mężczyzn. Niestety liczby te od wielu lat pozostają na podobnym poziomie, pomimo tego, że medycyna się rozwija.


Wynika to w dużej mierze z braku odpowiedniego programu budowy świadomości o tym jak ważne są badania profilaktyczne. Wielu facetów uważa, że pójście do lekarza, żeby sprawdzić czy wszystko gra jest mega niemęskie i budzą się dopiero gdy im kuśka nie staje albo zaczynają sikać "na raty". Problem w tym, że wtedy już jest za późno.

Na szczęście w Polskiej TV pokazały się ostatnio całkiem dobre reklamy:










Ostatnia jest z UK i pokazuję kluczowe fakty.


Dwa dni temu brałem udział w rozmowie, która odbyła się poprzez Tweeter'a, a która dotyczyła opublikowanych statystyk, mówiących, że w Polsce dziennie na raka szyjki macicy umiera 5 kobiet, a w Szwecji w ciągu całego roku 150. Tam też konkluzja była taka, że mimo powstawania programów profilaktycznych (darmowe badania, "białe niedziele"), to stosunkowo niewiele kobiet z nich korzysta. Jest to wynikiem, nie tylko braku odpowiedniego programu edukacyjnego, skierowanego nie tylko do ludzi młodych i zamieszkujących duże miasta, ale też pewnego specyficznego podejścia. Otóż wielokrotnie spotykałem się z opinią, że "nie pójdę się zbadać, bo jeszcze coś znajdą" oraz "no przecież nie będę pokazywać się jakiemuś lekarzowi". Od razu wyjaśnię, że stwierdzenia te padały zarówno z ust kobiet, jak i mężczyzn. Z reguły u facetów padało stwierdzenie, że przecież "TO" da się badać tylko "od dupy strony", a na to się w życiu nie zgodzą. Niestety, w takim wypadku tego życia może im zbyt wiele nie zostać.

Również dwa dni temu zacząłem zastanawiać się nad zapisaniem się na jakiś bieg, który mógłby mi zastąpić biegi odbywające się w Polsce z okazji Dnia Niepodległości. Niestety nie znalazłem żadnej "dychy", ale jednym z biegów odbywających się 11.11 jest Mo Run, który ma za zadanie wspierać fundację Movember. Czym zajmuje się fundacja zostało wyjaśnione w dwóch poniższych filmikach.





Będąc na świeżo z kwestią budowania świadomości na temat profilaktyki i walki z rakiem. Nie zastanawiałem się długo nad rejestracją w tym biegu. Spodobał mi się pomysł na szerzenie informacji o raku prostaty poprzez zapuszczanie wąsa. Szczególnie, że odkąd wróciłem z Polski nie było mi po drodze do pianki i maszynki, czego skutkiem jest gimnazjalny "wąs" oraz pseudo bródka. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że oszukuję i daję sobie dodatkowe dwa tygodnie na zapuszczenie wąsa, ale tłumaczę to faktem słabego zarostu, a jednocześnie pozwoli mi to na promowanie profilaktyki antyrakowej o te 14 dni więcej.


Żeby nie było za łatwo (czyli żeby nie zrezygnował z przygotowań) znalazłem sobie plan treningowy, którego mam zamiar się trzymać przez najbliższe 25 dni. Możecie go znaleźć tutaj (link), albo zwyczajnie kliknąć na zdjęcie poniżej.





W Polsce organizacja Movember nie ma swojej filii, ale i bez tego możecie mieć wpływ na to, czy ktoś z waszych rodzin, przyjaciół czy też znajomych nie stanie się kolejnym numerem w statystykach umieralności na raka. Zwyczajnie, kupcie browara dla siebie i ojca i spytaj go, kiedy ostatni raz (czy w ogóle) badał się na okoliczności. Jeżeli reprezentujecie "płeć piękną" i nie w smak wam gadanie na ten temat ze swoim papą, to kupcie wino i spytajcie się mamy, czy robiła badania. Generalnie rozmawiajcie, pytajcie i nie róbcie z tego tematu tabu.

A jeżeli najdzie was ochota, to zapuśćcie wąsa (lub zachęćcie do tego waszego tatę, partnera lub brata), tylko nie zapomnijcie im wyjaśnić czemu ma to służyć. Bo wiele osób zada pytanie: "Odbiło ci? Ogol się człowieku!", a stąd już prosta droga do mówienia o tym, o czym zazwyczaj się nie mówi - o raku.

A i byłbym zapomniał!




poniedziałek, 22 października 2012

Something for everyone? What about a target group?


It's really hard to design products by focus groups. A lot of times, people don't know what they want until you show it to them.
Steve Jobs quoted in BusinessWeek (25 May 1998)
          Jak stworzyć produkt, który będzie się dobrze sprzedawał? Wystarczy móc zareklamować go, jako produkt uniwersalny. Produkt dla wszystkich. Sam sobie zadaję pytanie, czy możemy w tym wypadku mówić o grupie docelowej? 


       Pierwszą osobą, która uświadomiła mnie o sile produktu "dla wszystkich" był wykładowca od podstaw marketingu. Jego zdaniem jednym z  takich produktów była coca cola (jeżeli dobrze pamiętam, to wspominał coś o tym, że była to pierwsza kampania reklamowa robiona dla wszystkich). W tej reklamie jest promowana jako napój dla wszystkich. Wysokich i niskich, mężczyzn i kobiet, chudych i grubych, ładnych i brzydkich itp. Dodatkowo reklama doczekała się wersji w wielu wersjach językowych. 
Patrząc na obecny zasięg marki, to ciężko się nie zgodzić. Napój z biało-czerwonym (czerwono-białym?) logo można spotkać niemal wszędzie. Oficjalnie są tylko dwa kraje, gdzie nie można jej kupić. Są to Korea Północna i Kuba (za tym artykułem). Doszło do tego, że pisze się książki o podróży do miejsc nie "skażonych" obecnością coli.
    
      Ale ja nie o samej Coca-Coli, ale o reklamie chciałem pisać (aczkolwiek ten przypadek sam w sobie stanowi źródło wielu interesujących badań). Otóż w ciągu ostatnich dwóch dni wpadły mi "w ręce" dwie reklamy promujące produkt "dla wszystkich". Tak się złożyło, że obydwa reprezentują świat IT.
Pierwszą z nich jest wyprodukowana przez Samsunga we współpracy z Google kolejna wersja Chromebook'a, laptopa nie posiadającego tradycyjnego systemu operacyjnego i działającego na aplikacjach i programach wyprodukowanych przez firmę z Mountain View. Jego reklamę można znaleźć tutaj. Jeżeli ktoś chciałby przyjrzeć się możliwościom Chromebook'a, to na stronie przeglądarki Chrome można poszukać zakładki urządzenia, lub kliknąć tutaj.
Drugim urządzeniem jest Microsoft Surface. Tablet wyprodukowany przez giganta z Redmond stanowi odpowiedź na produkty Apple i Google. Jednocześnie jest obsługiwany przez Windows 8, najnowszy system operacyjny od Microsoftu. Taneczną reklamę Microsoft Surface można zobaczyć tutaj.

     Muszę przyznać, że obie te reklamy mnie zastanowiły. Spowodowały, że wróciłem do sprawy z początku wpisu i tego co mówił wykładowca. Czy rzeczywiście można stworzyć produkt dla każdego? Nie uderzając w żadną sprecyzowaną grupę odbiorców?Czy wreszcie nie lepiej jest stworzyć towar(a potem go wylansować) dopasowany do konkretnego typu konsumenta zamiast używania danym artykule rozwiązań mniej zaawansowanych, jednak umożliwiających jego użytkowanie, potencjalnie, każdemu? Co jednak wtedy ze stabilnością danego produktu?
No i jeszcze jedna rzecz, mianowicie co z ceną? Czy ona też nie powinna stanowić o tym, czy produkt jest dla każdego, czy też tylko dla "wybranych"? O ile Chromebook kosztuje 249$, to Surface 350$ więcej i automatycznie wskakuje na wyższy poziom cenowy. Gdzieś pomiędzy jabłkowe tablety oraz sprzęt ze stajni Asusa. Nie wiem czy przeciętny Smiths, czy tez Kowalski wyda 599$ na tablet.

     Na gruncie tych przemyśleń doszedłem do wniosku, że najbliższa ideałowi produktu "dla wszystkich" jest póki co coca-cola.  Jako jedyna posiada nie tylko kampanię mówiącą o produkcie uniwersalnym, ale też dostosowała się do potrzeb rynku, aby wypełnić go jak tylko się da. Różna pojemność (od 0,2-2,5l), wariacje smakowe oraz zróżnicowana kaloryczność pozwala cieszyć się tym napojem olbrzymiej większości ludzi. Do tego dochodzi cena, która w wielu krajach jest niższa niż cena wody pitnej.
W produktach Google/Samsung i Microsoft'u zabrakło albo ceny (kupilibyście Surface za taką kasę?), albo funkcjonalności (nie wyobrażam sobie grafika lub programistę przenoszącego swoją pracę na Chromebook'a). Niemniej obydwa urządzenia prezentują się interesująco. O ile odrzuciłem sprzęt z Redmont jako zbyt drogi i nie spełniający moich wymagań (aczkolwiek, ostatecznej weryfikacji dokonam 26.10 po konferencji, która go ukaże w pełnej krasie), to urządzenie działające na platformie Google, do której prawie całkowicie już przeniosłem moją pracę, brzmi zachęcająco. Szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę jego cenę.

     A czy ty znasz jakiś produkt, który można zarekomendować jako "dla każdego"? Jeżeli tak, to bądź specyficzny. Podaj markę oraz wyjaśnij dlaczego tak uważasz. Stwierdzenie "papier toaletowy" albo "woda" nie są punktowane i będę je kasował bez żalu i zastanowienia.

piątek, 19 października 2012

Co za gówniane miasto


     Kocham to miasto. Bezapelacyjnie. Kejtry* też lubię, mimo że nie mam swojego. Ale nienawidzę zdrapywania psiego gówna z podszew* moich butów.
I cała wspaniałość Poznania, jego historia, wspomnienia jakie mam związane z tym miastem nie są wstanie zrekompensować tego wszechobecnego smrodu. Wyjątkiem jest zima. Wtedy wszystko skrywa śnieg
i niczego nie widać. Za to wiosną... Kto wiosennych roztopów na polskich osiedlach nie uświadczył, ten nie wie
o czym mówię... Gówna wszędzie, jedno na drugim. Na trawie, chodniku, a nawet schodach co to śniegiem przysypane były.






     Wyobraź sobie sytuację: Raźnie, w rytm muzyki z twojego wylansowanego iPhona idziesz przez centrum miasta. Nie ważne, czy jest to Poznań, Kraków, czy Warszawa. Ptaszki ćwierkają, słoneczko świeci, może nawet twoja Luba/Luby kroczy obok ciebie. Po prostu "ideolo". Jest tak super, że nie zauważasz pozostawionego na środku chodnika psiego gówna, w które ładujesz swego laczka. I cała sielankowa atmosfera dopływa w niebyt wraz z "kurwą" co się z twoich ust wymknęła (nie bacząc na obecność Lubej/Lubego).

     Ciężko sobie wyobrazić? Jeżeli tak, to znaczy, że mieszkasz na ogrodzonym osiedlu, z panem Krzysiem co to zajmuje się konserwacją powierzchni płaskich i sprząta psie kupy sprzed twoich nóg. W takim wypadku odpuść sobie dalsze czytanie, bo żyjesz
w innym świecie i nie będzie Ciebie to interesowało. Ewentualnie skocz na koniec
i dowiedz się nowinek o tym jak zareagowała firma Nike 
aferę z Armstrongiem w tle.

Mi przynajmniej raz na kilka tygodni udawało się wpaść na taką minę, a to po drodze do samochodu, a to podczas wyjścia na imprezę, tudzież po piwo do sklepu. Jednak odkąd pierwszy raz przyjechałem do Londynu zaczęło mnie zastanawiać jak to się dzieje, że intensywność czyszczenia butów z psich nieczystości spadła do zera? 


     Odpowiedź jest prosta, ale aby się sformułowała musiałem znowu wdepnąć w kupę poznańskiego kundla. 

Otóż wyjściem z sytuacji są kary dla właścicieli psów, którzy po swoich pupilach nie sprzątają.

Masz psa? To weź do cholery noś ze sobą folióweczkę i tę kupę w nią zbieraj, a potem do śmietników wyrzucaj! A jak nie chcesz mieść zbyt bliskiego kontaktu na linii gówno-ręka, to zakup specjalną łopatkę do sprzątania po swoim zwierzaku. A jeżeli nie chcesz sprzątać, to płać, żeby ktoś inny za Ciebie to zrobił. Grzywna w wysokości 50zł powinna być wystarczająca. Zapłacisz raz, drugi i może uznasz, że sprzątanie psiego łajna nie godzi w twoje ego aż tak bardzo. A nawet jak godzi, to jest to mniej warte niż te pięć dych.

     Zastanowiło mnie dlaczego musiałem wrócić do Poznania na jakiś czas by to zauważyć. Ano, zwyczajnie na moim osiedlu pies rezyduje w co trzecim mieszkaniu (tak na oko). Ergo, każdego dnia widziałem kilka/kilkanaście osób wyprowadzających swoje czworonogi na spacer (wielki spacer: zabierali kejtra na zielony skwerek pod blokiem aby trzasnąć kupę wśród setek innych kup). O co mi chodzi? Chodzi mi o to, że u żadnej z tych osób nie widziałem siateczki coby te psie odchody pozbierać. Generalnie system "pies sra, ja patrzę w drugą stronę" sprawdza się w takiej sytuacji znakomicie. 
Tutaj (w Londynie) z kolei osób nie sprzątających po swoim psie widziałem dwie. 
Co więcej, obie dostały mandat i i tak musiały tę psią kupę posprzątać. 
Stąd też moje przemyślenia dzisiejsze.


     Zastanawia mnie, dlaczego u nas nie można tak zrobić? Albo inaczej, nie można, czy też wszyscy mają to zwyczajnie w dupie do momentu gdy sami w coś wdepną? I proszę mi nie mówić, że nie ma koszy na psie odchody, albo że straż miejska, to lepiej niech blokady zakłada, a nie staruszek z psami pilnuje. Właśnie, bo zapomniałem powiedzieć, że wiek nie gra roli i jak jest się wystarczająco sprawnym by mieć psa, to trza po nim sprzątać.

Chętnie poczytam jakie masz przemyślenia na ten temat. A może wdepnąłeś ostatnio 
w jakieś wyjątkowo niefajne psie odchody? Daj znać, ponarzekamy razem.

P.S.
Ostatnio pisałem o aferze z dopingiem w tle, a ściśle związaną z Armstrongiem. Otóż pragnę donieść, że firma Nike rozwiązała umowę reklamową z tymże, a sam oskarżony zrzekł się prezesury w fundacji LiveStrong. 

Jeszcze karę powinni nałożyć i może kolaże zrozumieją, że jak będą brali, to stracą kasę nie tylko z zawodów, ale też od sponsorów. Do tego ban dla całych zespołów na 5 lat na start w zawodach i jest szansa, że zadziała.

Słowniczek:
Kejter – pies
Podszew – liczba mnoga od podeszwa. Forma poprawna wg prof. Bralczyk i Słownika Języka Polskiego PWN

poniedziałek, 15 października 2012

Inni biorą, ja też biorę.

Picture from http://www.pezcyclingnews.com
Przed chwilą przeczytałem w Gazecie Wyborczej wywiad z Cezarym Zamaną. Tłumaczy on w nim, że fakt brania EPO i innych środków wspomagających przez kolarzy jest czymś normalnym. Bo ktoś kiedyś zaczął brać, więc inni brali aby ich dogonić. W ten sposób pętla się zamyka i równie dobrze można by uznać, że doping jest legalny i znieść jego zakaz. Ale do czego by to doprowadziło? Czy powinno się szukać przyczyn i tłumaczyć branie zakazanych środków wśród sportowców?


Jakiś czas temu dyskutowałem ze znajomymi, którzy na rowerach jeżdżą gęsto i często o sprawie Armstronga. Nie miałem wtedy jeszcze wyrobionej końcowej opinii na ten temat. Wynikało to w dużej mierze z braku wszystkich informacji, opublikowanych przez USADA po nagłośnieniu sprawy. Wtedy cały czas uważałem, że jednak Lance jest wielki i fakt walki z rakiem oraz powrotu do sportu stawia go w czołówce podziwianych przeze mnie sportowców. Wtedy jeszcze nie były upublicznione dowody na to, że brał i uznałem, że trzeba domniemywać jego niewinność, a nie na odwrót.
Niestety moje podejście się zmieniło dosyć diametralnie. Na gruncie upublicznionych dowodów wydaje mi się, że jakiekolwiek tłumaczenie Armstronga (czy też innego sportowca) nie powinno mieć miejsca. Mało mnie interesuje, czy miał ciężkie dzieciństwo, wpadał depresję z powodu przegranej, czy też zwyczajnie potrzebował kasy na leczenie raka (tudzież spłatę długów po tymże leczeniu, oczywiście jeżeli jakiekolwiek posiadał). Nie powinien brać i tyle. Jasne, fundacja lifestrong, to super sprawa, ale koleś stracił w moich oczach niesamowicie. Czuję się oszukany, bo wierzyłem, że wszystkie jego sukcesy były efektem ciężkiej pracy i twardości w dążeniu do celu, a nie chemii i wałków.

Nie rozumiem tego. Jasne, że w sporcie chodzi o zwycięstwo. Albo o kasę. Albo o kasę i zwycięstwo. Ale tłumaczenie, że w sumie Armstrong nie zrobił źle, bo wszyscy tak robią jest idiotyczne. Pokrętna logika "jak oni, to i ja" nie usprawiedliwia tego co się stało. Odnoszę wrażenie, że pan Zamana, który sam został pozbawiony drugiego miejsca w Tour de Pologne w 1999 roku tłumacząc Armstronga, tłumaczy siebie. Bo w końcu to nie kolarz, tylko lekarz, sponsor, trener. A jak kolarz, to z braku wiedzy, bo chciał dobrze.
Chciał dobrze, a wyszło jak zawsze.

Sport powinien być czysty, bo tylko w ten sposób pokazuje się wzory do naśladowania,  ludzi, którzy stają się inspiracją. Jasne, Armstrong zainspirował tysiące. Pytanie jaki procent z nich uzna, że "jak mógł brać Lance, to mogę i ja?"

wtorek, 9 października 2012

Gnoje! Oddajcie magię świąt!


                  Poszedłem  wczoraj Oxford Str. chciałem zebrać trochę zdjęć do drugiej części tekstu o zakupach. Problem w tym, zę czuję się jak podczas jakiejś pieprzonej, świąteczno-zaduszkowej wyprzedaży. Co sklep, to dwutematyczna wystawa. Z jednej strony zbliżające się dyniowy potwór i kościotrupy, a z drugiej Gwiazdor, choinka i bombki. Problem w tym, że mamy pieprzony październik, a do świąt grubo ponad dwa miesiące. Przebolałem to, że zobaczyłem pierwsze czekoladowe mikołaje już w połowie września w Co-operative. Zresztą stały zaraz obok króliczków (zajęcy?) od Lindz'a, tak więc Wielkanoc w tym roku także przyjdzie wcześniej. 








     Może i jest to dziecinne i naiwne, ale wpienia mnie niesamowicie takie zabijanie nastroju i magii świąt. Co to w ogóle za zwyczaj robienia wystawy świątecznej zaraz obok tej z wampirami, mumiami i innymi gównami? Notabene nie zdążyłem zrobić zdjęć wystawki zachęcającej do zakupów produktów o tematyce trupiej, bo ochroniarz wielkości dziewiętnastowiecznej szafy powiedział, że nie można robić zdjęć.
 Przecież tak nie można! Tzn świąt zabijać nie można. I moje oburzenie nie ma w najmniejszym stopniu podłoża religijnego. Ja po prostu czekam na święta w mniejszym, lub większym stopniu każdego roku i im one bliżej, im więcej dekoracji, kolęd i innych tego typu tym bardziej do mnie dociera, że już niedługo spędzę czas z najbliższymi. Że przez kilka dni będzie super. Rodzinna atmosfera, bez sprzeczek, które stanowią składową wspólnego mieszkania, a znikają gdy przychodzi do świąt. Z kolędami w tle i rybą i sosem tatarskim na stole. Tak już mam, że dzięki rodzicom uznaje czas między 24, a 27 grudnia za pełen szczęścia i spokoju oraz bezapelacyjnego luzu. Wystawianie świątecznych ozdób wczesną jesienią zaburza mój porządek świata i się na to nie zgadzam! I z roku na rok jest to wcześniej! W tym roku Harrod's postanowił, że będzie miał całoroczną sekcję bożonarodzeniową, żeby osoby przyjeżdżające do Londynu od stycznia do października mogły kupić świąteczne produkty. Wyraźnie w swoim oświadczeniu pisali, że jest to oferta skierowana głównie do turystów z Azji, którzy w tym okresie odwiedzają tłumnie stolicę UK.
No to ja się pytam na jaką cholerę? Chcą mieć figurkę Big Bena w świątecznej czapce to niech sobie zamówią przez internet! Albo niech zbiorą dupska w troki i przyjadą do zimnej (przy odrobinie szczęścia śnieżnej) Europy na czas przedświąteczny, a nie że kupują całe to badziewie (no bo to tak jak kupowanie smoka wawelskiego, syrenki, czy poznańskich koziołków w czapce św. Mikołaja) latem. 

     Za wiele z tym nie zrobię, ale wiem jedno. Do połowy listopada będę unikał sklepów jak ognia. Bo dla mnie to oczekiwanie jest ważne i nie chcę być bombardowany reklamami i ofertami świątecznych prezentów.

niedziela, 7 października 2012

Zakupy w Londynie cz.1

Zdjęcie z tej strony
           Zmiana stylówy przy minimalnej krajowej? W UK jest to możliwe.
    
      Nie do końca wiem jak i kiedy, ale podjąłem decyzje o większościowej wymianie garderoby. Do tej pory nie widziałem takiej potrzeby i w sumie swój ubiór kompletowałem w sposób tyle chaotyczny, co limitowany nie tylko kwestiami finansowymi, ale w dużej mierze moją niechęcią do wydawania pieniędzy na to takie pierdoły jak koszule, bluzy czy inne spodnie. Ciężko mi było zrozumieć i usprawiedliwić wydawanie kilkudziesięciu/kilkuset/kilku tysięcy złotych na ciuchy. O dziwo było to silniejsze, gdy to nie ja płaciłem za zakupy (czyli w czasach, gdy to rodzice dbali o to bym miał co na grzbiet wrzucić). Oczywiście zdarzały się wyjątki. Niestety najczęściej takie, które mieściły się w przedziale kilkuset złotych w górę. Ale jak się lubi ładne rzeczy i nie przeszkadza fakt płacenia za logo (ale tylko jeżeli logo promuje markę znaną z dobrej jakości), to tak już się ma. Niemniej taka forma zakupowa nie daje większej szansy (bez wygrania w loterii lub pięciocyfrowej pensji) na drastyczne zmiany w garderobie. A taka zmiana mnie naszła (czy też nachodziła falami) w ostatnim czasie. Pewnie w dużej mierze było to spowodowane artykułami o minimalistach, które uświadomiły mi, że można zmniejszyć ilość posiadanych rzeczy i nie czuć winy z powodu ich wyrzucenia/wydania.

     Ale ja tutaj nie o tym, że minimalizm, czy inne to, tamto, ale o zakupach. Wyobraźcie sobie, że pracujecie za minimalną krajową w PL. Na chwilę obecną wynosi to 1500zł brutto, co w zaokrągleniu daje 1100 wpływające na konto co miesiąc. No i na te zakupy chcecie się wybrać. Wiadomo, że z kasą taką to spodni od Tomiego się nie kupi, ani butów z krokodylem. Tak więc lepsze centrum handlowe, jakieś H&M, Reserved, może outlet w Luboniu. Założenie proste: kupić buty, dwie pary spodni, dwa swetry, dwie koszule, trzy t-shirt'y i kurtkę na jesień. Taką co to bardziej od wiatru lekkiego uchroni i mżawki niż oberwania chmury i huraganu. W drodze do sklepów dodajecie do listy jeszcze czapkę, bo zimno w uszy i szal, bo gardło boli. Lista się robi dłuższa, ale nadal do powinno się w 1100 zmieścić wszystko.
     Wchodzicie do centrum, pierwszy sklep. Potem drugi. Udaje się znaleźć wszystko co się chciało więc szczęście pełne. Jest tylko jedno ale. Nawet przy wyprzedażach, po zakupie wszystkiego co powyższe kasy zostaje na zapłacenie rachunków (przy dobrych wiatrach), a przez najbliższy miesiąc musielibyście jeść tynk ze ścian, przy odrobinie szczęścia ketchupem polany.
     I tutaj dochodzimy do wspaniałości Londynu jeżeli o zakupy chodzi. Bo tutaj minimalna krajowa wynosi 6,08 funta brutto na godzinę. Przy tutejszych cenach wydaje się nie dużo, ale... Tutaj na wszystkie rzeczy, które wymieniłem powyżej wydałem mniej niż 100 funtów. Czyli nawet zarabiając  Jasne, pewnie za raczej krótszy niż dłuższy czas coś z tego zacznie się pruć, odpadać czy też zwyczajnie odbarwiać, ale wtedy takie pieniądze wydam z chęcią raz jeszcze. Do tego bez żalu wyrzucę kurtkę czy spodnie i kupię nowe, inne. To pomaga przy mojej zasadzie "jedno do szafy, jedno do kosz/na wydanie". Ostatnio L. mówiła mi o osobie z jednego z kursów, na które chodzi, która opowiadała (pełna zdumienia), że udało jej się całą zimową garderobę kupić za 140 funtów. I nie przeliczajcie tego na złotówki. Bo tak się nie da. To trzeba do zarobków odnosić. Dodatkowo takie ceny zmieniają sposób myślenia. No bo jak mam kupić coś, czego nie będę (może) nosił, bo do końca przekonany nie jestem, czy ten turkusowy to mi do oczu pasuje, to nie wydam na to kwoty, którą zarobię w ciągu kilku dni ciężkiej harówki. Ale jak już mam na to wydać równowartość dwóch godzin pracy, to czemu nie? Jak się nie spodoba to wydam i co innego kupię. Zachęca to do eksperymentów. No bo normalnie pomarańczowej kurtki bym nie kupił, ani bordowych spodni (aczkolwiek nie dam sobie głowy uciąć za to, jaki to dokładnie jest kolor).

     Nie zrozumcie mnie źle, nadal z chęcią wydam więcej pieniędzy na coś dobrej jakości, nawet jeżeli cena jest podyktowana obecnością znanego (mniej lub bardziej) logo. Ale jeżeli mam opcję wymiany połowy szafy raz na 3 miesiące w rozsądnej cenie, to będę to robił i tylko kilka rzeczy kupię na dłużej. Fakt, że jeden dobry shoftshell wyniesie mnie dwa razy tyle co zakup wszystkiego co powyższe nie odrzuca mnie. Co więcej z chęcią go kupię, bo wiem, że w tym wypadku nie zachcę nowego za kilka tygodni. 

Poniżej zdjęcia kilku rzeczy zakupionych ostatnio, tak żeby pokazać, że nie taką straszną kupę kupiłem, jak niektórzy mogą pomyśleć.

Coś na kształt szalika rodem z lat 60. 




     Aha, jeszcze jedno. Po wpisie o porannym wstawaniu odbyłem kilka ciekawych rozmów poprzez maila i Facebook'a, jednak nie ukrywam, że nie chce mi się tego samego pisać po kilka razy, a komentarze pod postem załatwiły by sprawę, tak więc wiecie co macie robić.

P.S. For all my English speaking friends I got to know that Google translate is doing crap job so please don't trust it and in case of any questions leave a comment. 

Najlepsze Fish & Chips w Londynie

Dzisiaj krótko, acz smacznie. Na rybę poszedłem. A raczej zostałem zabrany. W sensie całą czwórką poszliśmy no. A ryba była nie byle jaka, a najlepsza jaką zdażyło mi się jeść w takiej postaci.

Nie wiem czy komuś trzeba tłumaczyć czym jest słynne angielskie "fish&chips". Gdyby ktoś nie wiedział, to taka ryba w panierce plus frytki, tylko lepsze.


Nie był to pierwszy raz kiedy jadłem rybę od "Fisher's" na Fulham, ale do tej pory zawsze braliśmy ją na wynos (jednak wtedy frytki stają się miękkie i tracą na chrupkości). Porcję w tej mini restauracji (wiele powiedziane, 5 stolików na krzyż, ale mogłoby ich w ogóle nie być, a i tak bym tam jadał rybę) są wielkie. Nie dość, że dostaje się furę świeżutko pociętych i smażonych frytek (i to nie jakiś tam cienkich, amerykańskich) i, tak na oko, ok 800 gramów ryby w pysznej, nie ociekającej tłuszczem, panierce. Tej panierki to też pewnie z pół kilo dali. No w każdym razie porcja dla dwóch osób, ale i tak podołałem, bo za dobre było. 

Pytać by można czemu takie peany nad zwykłą rybą układam, ale kto nie spróbuje ten, nie będzie wiedział. Jeżeli ktoś z was wpadnie w okolice Fulham/Putney, to koniecznie trza się wybrać. za 4 porcje j/w + butelka wina i piwo oraz dwa mashy peas wyszło ok 60 funtów, tak więc jak na rybę nienajtaniej, ale i tak warto.
Jeżeli nie masz czasu łapać samolotu do UK, albo busa/metra w okolice Fulham High Street to podążąj kilkoma zasadami przy wyborze rybodajni.
1) jeżeli obok miejsca gdzie serwują Fish&Chips znajduje się jakaś azjatycka garkuchnia, albo kebabownia, to nawet tam nie wchodź. Z reguły kuchnia jest jedna, tylko dwa wejścia są. Nie chcesz chyba jeść ryby po tajsku?
2) jeżeli oprócz fish&chips serwują tam kurczaka, to także sobie odpuść. Smażenie kurczaka a'la KFC nijak się ma do robienia pysznej, chrupiącej i lekkiej panierki do ryby i jeszcze nie trafiłem na dobre jedzenie w takim miejscu.
3) ja unikam miejsc obok salonów fryzjerskich. Bez powodu, tak już mam
4) szukaj miejsc z dużą kolejką, to dobra zasada i działa przy większości knajp, nie tylko tych rybnych


No to, tyle o rybie idę na shishę. W niedzielę ok 20 wrzucę o zakupach w Londynie, a uwierzcie mi. Jest o czym pisać.

Poniżej zdjęcie ryby (nie moje bom aparatu zapomniał, tylko wygooglane).


środa, 3 października 2012

Kto rano wstaje, temu....


„Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje” – przysłowie polskie

Photo from https://www.facebook.com/MFMSingapore
Tylko, że ja nie o Bogu dzisiaj, tylko o tym, że poranne wstawanie jest dobre i może pomóc w życiu. I że to nie od Boga, tylko od nas samych zależy. No bo Bóg co miał dać, to już dał (albo da po śmierci), a w życiu jak samemu sobie czegoś nie wezmę, to tego nie będę miał.
To tyle słowem wstępu.

Nie wiem kiedy i jak wyrobiłem sobie mniemanie, że najlepiej pracuje mi się w wieczorem, a najlepiej w nocy. Wydawało mi się, że tak jest najwygodniej, w końcu nikt nie chodzi po domu, nie dzwoni telefon, nawet mniejsza ilość przychodzących maili i powiadomień na Facebook’u sprzyja skupieniu na zadaniu. Po za tym, przecież nie można było brać się do pracy zaraz po uczelni, lub powrocie z pracy właśnie. W ten sposób powstał system , według  którego podążałem przez całe liceum i cztery z pięciu lat studiów. Z grubsza polegał ona odkładanie pracy na koniec dnia, faworyzował przyjemności i powodował mnóstwo stresu. Byłoby nieprawdą, gdybym nie napisał, że pozwolił mi też sporo imprezować i cieszyć się ogólnie rozumianym życiem, a już w szczególności tym "studenckim". Jednocześnie zapewniał mi ok czterech do pięciu godzin snu dziennie i fałszywe poczucie kontroli nad swoimi działaniami. Gdyby tylko wtedy to tak postrzegał.

Czas na zweryfikowanie swojej pracy nadszedł na ostatnim roku studiów, kiedy oprócz zajęć (które odbywały się tylko dwa dni w tygodniu) podjąłem pracę biurową, oraz zapisałem się na cykl szkoleń z zakresu kompetencji społecznych oraz umiejętności liderskich. Jednocześnie po raz pierwszy wyprowadziłem się od rodziców i zamieszkałem z L.
Wtedy jeszcze cały czas myślałem, że system z wykonywaniem większości pracy w nocy sprawdzi się w nowej rzeczywistości.

No nie sprawdził się.

O ile na zajęciach można było jeszcze być na wpół śpiącym (albo i śpiącym) i odrobić jakoś stracone godziny, to w pracy było to już nie do pomyślenia, podobnie na szkoleniach. Równocześnie zauważyłem, że nie jestem w stanie już skupić się na danym zadaniu o tak późnej porze jak kiedyś.  Zwyczajnie między północą i pierwszą w nocy zasypiałem przy biurku w połowie pisanego zdania.
Mimo wszystko ciągle jeszcze starałem się znaleźć czas na pisanie pracy magisterskiej/zaliczeniowej i tworzenie prezentacji w Power Poincie pod wieczór, po moim powrocie do domu (jako że L. dawała wtedy lekcje angielskiego w naszej kawalerce, to nie miałem możliwości powrotu do domu przed godziną 7 wieczorem, a czasami później). Jednak termin oddawania kolejnych prac, projektów się zbliżał, a ja nadal byłem w czarnej…
                Właśnie w tym czasie zacząłem wykorzystywać czas pomiędzy uczelnią/pracą, a powrotem do domu. Zaprzyjaźniłem się z uczelnianą biblioteką, a raczej czytelnią i to tam zaszywałem się aby pisać pracę magisterską. Nadal jednak pierwszą rzeczą jaką tam robiłem było sprawdzenie portali społecznościowych i maila, a wszystkie bieżące sprawy załatwiałem po powrocie do domu. Mimo wszystko, przynajmniej coś ruszyłem i zacząłem pisać pracę magisterską. Prawdopodobnie tylko dzięki temu udało mi się ją oddać na czas i obronić przed absolutorium.
                Mój system dnia zmienił się całkowicie dopiero po przyjeździe do Londynu i kolejnych przeczytanych książkach (o których wspomniałem w tym poście). I ciągle jeszcze nie jest on doskonały (co w dużej mierze zrzucam na karb nieusystematyzowanej pracy w trybie zmianowym), ale powoli pozwala mi wypełniać założone na dany dzień zadania w planowanym czasie.
Zdaję sobie sprawę, że gdyby ktoś powiedział mi jeszcze kilka miesięcy temu, a na pewno w zeszłym roku to, co zaraz napiszę, to oceniłbym to jako neoficki fanatyzm i niepoprawną paplaninę. Mam nadzieję jednak, że osoba ta nie zraziłaby się tak jak nie zraziłem się ja i systematycznie wprowadzała zmiany, które jej zdaniem zmienią życie na lepsze.

No bo jak ktoś z Was oceni to, że od dwóch miesięcy wstaję o 6 rano bez względu na to, czy mam tego dnia pracę na rano, czy na wieczór? Większość osób, gdy im to mówię, patrzy na mnie z wyrazem twarzy mówiącym „nieźle go w tym Londynie posrało”. Tylko, że mnie to kompletnie nie obchodzi. A osoby, które nie chcą się dowiedzieć o ile lepiej smakuje herbata pita bez pośpiechu i starań o to by nie sparzyć sobie ust, niech wstają na ostatnią chwilę. Jeżeli ktoś nie pija herbaty, to kawa również smakuje lepiej – sprawdziłem. W każdym razie wstaję o tej 6 (przez pierwsze dwa tygodnie była to 5:30, ale było to jednak za wcześnie) i poświęcam 30 minut na ciągle jeszcze dopracowywany poranny cykl czynności, stających się powoli moim rytuałem. O sile zwyczajów pewnie jeszcze napiszę, teraz powinno wystarczyć, że wykonywanie co rano sekwencji znanych mi czynności zakończonych 15 minutową medytacją pozwala mi zacząć dzień w odpowiednim tempie oraz zapewnić sobie jeszcze te dodatkowe 30 minut spokoju o poranku.
Wyjątek od tego zwyczaju stanowią dni, gdy zaczynam swoją pracę o 5.30. Wtedy wstaję o 4.

No i znowu najczęściej słyszanym pytaniem jest „na kiego wuja wstajesz bladym świtem?”. A na to odpowiedź jest prosta akurat. Abstrahując od tego, że nie trawię się śpieszyć z rana, to odkryłem, że rano bardzo dobrze się wykonuje jedno z zadań, które sobie wyznaczam na dany dzień. Nie ważne, czy będzie to pisanie tego posta, przebiegnięcie pięciu kilometrów, czy aplikowanie na minimum 3 stanowiska. Ważne aby zrobić to jeszcze zanim odpali się maila, Facebook’a i inne zjadacze czasu. Z reguły o tej porze nikt też nie dzwoni i nie przeszkadza, więc można spokojnie wyłączyć telefon i oddać się zamierzonej pracy.

Nie wiem czy u innych osób, które spróbują wcześniejszego wstawania, system ten da taki sam efekt. Mi poprawia on samopoczucie, startując w dzień z jednym „odhaczonym” zadaniem czuję się lepszy. A gdy uda mi się zrobić ich dwa, to już w ogóle jest bajka. Jednocześnie świadomość, że gdy ja już jestem po pokonaniu jednego z „kamieni milowych” danego dnia w momencie, gdy reszta otaczającego mnie świata dopiero się budzi jest budująca i pozwala marzyć i planować aby w przyszłości kończyć wyznaczone zadania do godziny 14 danego dnia i móc cieszyć się życiem, a nie spędzić je zaprzężonym w kierat praca-dom-sen.

P.S.
W tym, że poranne wstawanie jest ok musi być coś prawdy, jeżeli w większości języków jest przysłowie wychwalające wczesne pobudki. Sprawdźcie tutaj.

wtorek, 2 października 2012

Liberalisation 2.0 - to easy to get away with


Unrestricted freedom becomes conceptually impossible. (...) It’s a radical liberal utopia that turns against itself.

Author: Leszek Kołakowski
                22nd of June 2011: In front of the Norwegian Prime Minister, Jens Stoltenberg, a bomb placed in a cargo van exploded. Eight people died in the attack. Fifteen were injured.
The same day at the AUF’s (Workers’ Youth League) summer camp, a man wearing a police uniform opened fire upon a group of youth. In one and a half hours he killed 69 people and injured 155, of which 110 critically. The average age of his victims was 19 years. The oldest was 51 years old, and the youngest –14.  The shooter surrendered to the anti-terrorist forces without resistance. His name is Andreas Behring Breivik. He is 32 years old. He admitted to both attacks.
                The world is in shock. Norway, one of the safest countries in the world (GPI 2010 – 5th place, 2011 – 9th, 2012 – 18th) faced one of the biggest mass murders in Norway’s history. The Media flooded society with letters, political statements and Breivik’s diaries. For almost two weeks, the Norwegian killer’s face was ubiquitous. And then the story slowly faded… the attention of the public turned to the riots in London and the ongoing Arab Spring.
                Breivik returned to the public eye in April 2012, when his trial began. He was recognised as sane and not regretful of his acts. On the 24th of August he was sentenced to 21 years in prison (minimum of 10 years) with the possibility of indefinite extention. The only higher sentence in Norway is 30 years, for genocide.
                Since the day of the announcement of the court, I have been questioning the world I live in. How is it possible that a person who killed 77 people is sanctioned with only 21 years of imprisonment? And, to make it worse, he has been recognised as completely sane; he did not express remorse in respect of the acts committed (and even if he did, would it change anything?). Breivik will be 53 at the end of his sentence; unless it is extended (it can be extended for a maximum of 5 years at a time). At this age, he will be fully capable of committing other crimes, and free to carry on his terrorist activity (assuming that through his sentence he will utilise the treadmill and computer which he is allowed to have in his cell). [Update: After publishing this post on my blog in Polish access to the computer has been denied for Breivik. He is trying to get it back, claiming that it was a part of deal with the Norwegian police]. 
                The case of Breivik is not the only one in which our society and legal system seem to be too liberal. Almost every year I hear about a robber, thief or other kind of criminal who was shot/badly injured because didn’t expect his victim to have a gun (or to use it in self-defence). Unfortunately, in most European countries, self-defence is very restricted. If someone attacks you with a baseball bat, you are allowed to use similar weapon, but you are not allowed to take out a gun (used in the family for hunting) and shoot him. In 2005, a situation like that took place in Skórzewo , near Poznań, in Poland, where a man shot one of the burglars. In 2010 in Germany, a retired man, whose passion was hunting, was attacked in his house by 5 young men. After being badly beaten and tied, he managed to release himself and shot one of the young guys while they whey escaping with the stolen goods. He was been accused of murder with the motive of nationalism, as all of the assaulters had been immigrants. (Luckily after a long trial he was exonerated)
                Don’t get me wrong. I wouldn’t vote for public access to guns. But if someone attacked me I shouldn’t have to hesitate with defence. It shouldn’t matter whether I use a rail from a nearby fence, a broken glass bottle found on the pavement or a knife from my kitchen. If the authorities have decided that it’s legal for me to have a gun in my house, and someone tries to attack me, why shouldn’t I use this gun to protect myself and my family?
                Returning to Breivik, I’m not a supporter of the death penalty, and I don’t think that John Locke was right (A criminal who, having renounced reason ... hath, by the unjust violence and slaughter he hath committed upon one, declared war against all mankind, and therefore may be destroyed as a lion or tiger, one of those wild savage beasts with whom men can have no society nor security. (Second Treatise of Civil Government, Ch. II, sec. 11). However, I’m a huge believer in the Latin saying Qui non laborat, non manducet, “which means the one who does not work shall not eat ( 2 Thessalonians 3:10).
I think that criminals sentenced to long-term/life imprisonments should earn their living. It’s hard to find a sensible explanation as to why their access to treadmills, computers and two hot meals a day should be funded by my taxes. That’s why the idea of employing prisoners makes sense to me. I know that it would also generate expenses (wards, security at the work place etc.) but it seems that in the long term it would be cheaper.
I have seen this in action in the USA (prisoners in bright orange uniforms repairing the road and watched by several armed guards). I have also read somewhere that some prisons started to use metal bracelets with GPS transmitters, which help to locate prisoners in case of escape. In order to protect society from prisoners who pose a threat, and manage to escape, bracelets connected with a taser  (working with a GPS transmitter) should be allowed. After a certain distance, a high voltage impulse would be released. This would enable the use of prisoners for building flood embankments, street cleaning, road works, or other manual labour.
 I understand that it sounds similar to the Soviet GULAG system, but why should I agree on paying for food for someone who took pleasure in rape and murder? Wouldn’t it be better to use that money to improve the NHS or education systems?
                Original text has been published in Polish on here  on 4.9.2012

           

           

           

Photo from http://www.abovetopsecret.com/forum/thread834108/pg1